
Pierwsza podróż do jakiegoś miejsca jest zawsze intensywna. Wszystko jest nowe, głośne, czasem przytłaczające. Chcesz zobaczyć jak najwięcej, zdążyć, zrozumieć, zapamiętać. Patrzysz szeroko, łapiesz obrazy, składasz w głowie pierwsze wrażenie. I często wydaje ci się, że już „znasz” to miejsce.
Dopiero przy drugim powrocie okazuje się, że znasz je bardzo powierzchownie.
Drugie spotkanie z tym samym miastem czy krajem jest inne od samego początku. Nie ma już ekscytacji niewiadomą. Jest coś w rodzaju spokojnej ciekawości. Wiesz, jak działa transport, gdzie jest centrum, czego się spodziewać. Nie musisz się pilnować na każdym kroku. I właśnie wtedy miejsce zaczyna się naprawdę odsłaniać.
Przy pierwszej wizycie patrzysz na to, co najgłośniejsze. Zabytki, widoki, atrakcje. Przy drugiej zaczynasz zauważać to, co pomiędzy. Ulice, którymi nikt się nie zachwyca. Kawiarnie, do których nie prowadzi żadna lista poleceń. Rytm dnia, który wcześniej umykał, bo byłeś zajęty „byciem turystą”.
Zauważasz też, że to miejsce wcale się tak bardzo nie zmieniło. Zmieniłeś się ty.
Wracasz z innym bagażem doświadczeń, innym tempem, innymi pytaniami. To samo miasto może być mniej spektakularne, ale bardziej zrozumiałe. Mniej „wow”, więcej „aha”. I często właśnie to drugie doświadczenie zostaje w głowie na dłużej.
Powroty uczą pokory. Uczą tego, że pierwsze wrażenie rzadko jest pełnym obrazem. Że miejsce nie istnieje samo w sobie, tylko zawsze w relacji z tym, kim jesteś w danym momencie życia. To, co kiedyś cię zachwycało, dziś może być obojętne. A coś, co wcześniej pomijałeś, nagle okazuje się najważniejsze.
Jest w powrotach też coś bardzo ludzkiego. Poczucie znajomości, które daje spokój. Wracasz do miejsca, w którym już raz byłeś obcy, więc teraz jesteś „mniej obcy”. Wiesz, jak zamówić kawę, wiesz, gdzie skręcić, żeby było ciszej. To drobiazgi, ale one zmieniają sposób bycia w przestrzeni.
Często dopiero przy drugim albo trzecim razie zaczynasz podróżować bez potrzeby udowadniania czegokolwiek. Nie musisz niczego zaliczać. Nie musisz robić zdjęć wszystkiemu. Możesz pozwolić sobie na dzień bez planu, bo wiesz, że „już widziałeś”. I to daje ogromną ulgę.
Są też powroty, które rozczarowują. Miejsca, które w pamięci były piękniejsze niż w rzeczywistości. Ale nawet to jest cenne. Bo wtedy orientujesz się, że nie tęskniłeś za miejscem, tylko za sobą z tamtego czasu. Za wersją siebie, która wtedy tam była.
Powroty uczą też, że podróżowanie nie polega na ciągłym szukaniu nowości. Czasem polega na pogłębianiu. Na sprawdzaniu, co zostało z pierwszego zachwytu, a co było tylko chwilowym olśnieniem. To bardzo uczciwy proces.
Im więcej wracasz, tym mniej interesuje cię „czy warto”. Zaczyna interesować cię „jak ja się tu czuję teraz”. Bo to jest jedyna miara, która naprawdę ma znaczenie.
Powroty zmieniają miejsca, ale głównie zmieniają relację z nimi. Z odbiorcy stajesz się uczestnikiem. Z obserwatora kimś, kto już wie, że nie wszystko trzeba zobaczyć, żeby coś zrozumieć.
I może właśnie dlatego do niektórych miejsc wraca się wielokrotnie. Nie po to, żeby zobaczyć je jeszcze raz, ale żeby sprawdzić, kim jest się teraz.









